brzuch,

Trening obwodowy i przekraczanie własnych granic

12:03 HappyGoLucky 3 Comments


Swoją przygodę z fitnessem zaczęłam od stepu, zumby, zajęć typu ATC, smukła linia, fitball. Największym koszmarem była dla mnie końcówka i ćwiczenia na brzuch. Wydawało mi się, że bardziej męcząco już nie może być.

Po jakimś czasie te zwykłe ćwiczenia fitnessowe przestały mi wystarczać, zdecydowałam się na treningi personalne na siłowni, okazało się, że może być o wiele ciężej, po raz pierwszy zrozumiałam, że strumienie potu to żadna metafora (wtedy też nauczyłam się zmywać makijaż przed ćwiczeniami). Przy okazji poznałam swoje możliwości i nauczyłam się, że nie mogę zbyt dużo fikać z poziomu do wyskoku (burpees nie dla mnie, bo mdleję).

Od kilku miesięcy zachciało mi się być hardkorem i zapragnęłam crossfitu. Na razie znam swoje możliwości i tam się jeszcze nie pcham ;) Dwa dni temu koleżanka z pracy, która sama dużo ćwiczy (w tym crossfit właśnie) namówiła mnie, żebyśmy poszły do klubu, który niedawno odkryła. Był wtorek wieczorem, najbliższa możliwość - środa 9:30 trening obwodowy. No to idziemy!

Pierwsze ojej - trening obwodowy odbywa się w tej samej sali co crossfit. Drugie ojej - o hesusie umrę, boże tu są kettle większe od mojej głowy.

Zaczynamy. 8 osób, 8 stacji. Część tak jak ja nie wszystko może zrobić (nieszczęsne skakanie), część chodzi już na te zajęcia od dawna.
Pierwszą serie i 8 stacji zrobiłam. Przerwa, część na brzuch i druga seria. Zaczynało mi się robić źle, podeszłam do prowadzącej, powiedziałam, że czuję, że padnę i chyba tej drugiej serii nie zrobię (ale czułam wewnętrzny wstyd). A ona do mnie - ale spróbuj chociaż, zrób mniejszy zakres, mniej powtórzeń, szkoda treningu ;) O dziwo zmotywowało mnie to bardzo, zabrałam się do roboty, w czasie ćwiczeń prowadząca do mnie podchodziła i chwaliła, poprawiała, modyfikowała dla mnie ćwiczenia, żebym dała radę. Zrobilam praktycznie wszystko, przetrwałam i na koniec byłam z siebie niesamowicie dumna. 

No i okazało się jak zwykle, że jestem w stanie zrobić o wiele więcej niż mi się wydaje, trzeba tylko nade mną stanąć i powiedzieć mi, że przecież mogę i zrobię.


W połowie zajęć myślałam, że no cóż, już tu się chyba nie pojawię, ale z pomocą przyszedł mi Greg, mówiący w mojej głowie:
Greg Plitt motywuje zawsze!
W przyszłą środę, 9:30 melduję się gotowa na kolejny wycisk. Zajęcia, prowadząca, ludzie zrobili na mnie super wrażenie, zero konkurencji, każdy skupiony na sobie i nastawiony do reszty bardzo serdecznie.

A dzisiaj... Czuję, że boli mnie każdy mięsień na plecach (skąd tam jest tyle mięśni?!), ale przede wszystkim czuję dumę, że przetrwałam i wiem, że będę uparcie na te zajęcia przychodzić i w końcu wykonam wszystkie ćwiczenia.

Jutro o 7 rano joga :)


3 komentarze: